- Jak to się stało, że zacząłeś działać w obszarach związanych z ekonomią społeczną?
- Na początku lat dziewięćdziesiątych powstało stowarzyszenie „Tratwa”, później „Dialog”, a następnie nasze bartoszyckie stowarzyszenie „NORA”. Robiliśmy koncerty, wystawy, zorganizowaliśmy Dyskusyjny Klub Filmowy, wydawaliśmy tomiki wierszy. Organizowaliśmy protesty przeciwko jedzeniu mięsa, pikietowaliśmy pod masarniami przed Wielkanocą i Bożym Narodzeniem. Gdy do Bartoszyc przyjeżdżał cyrk, nawoływaliśmy do tego, żeby w cyrkach nie było zwierząt. Naszym liderem był Adam Łakomiec. Miałem wtedy 15 lat i bardzo wsiąkłem w ten klimat. Byliśmy bardzo zżyci. Pamiętam początki działania stowarzyszenia NORA. Mieliśmy do dyspozycji pomieszczenie o wielkości 8 metrów kwadratowych. Przychodziło tam 30, a czasami nawet 40 osób. Gdy robiliśmy koncerty, to do Bartoszyc przyjeżdżały całe autobusy ludzi z Olsztyna, Kętrzyna, Braniewa i innych miast. My jeździliśmy na koncerty po całym województwie. Oprócz tego, że dużo działaliśmy społecznie, mieliśmy też szkolenia z przedsiębiorczości. Jako grupa młodych bartoszyczan, byliśmy dość barwną ekipą. Robiliśmy sporo rzeczy, którymi interesowali się ludzie z całej Polski. Wówczas przyjechali ludzie z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Uczyli nas przedsiębiorczości, dowiedzieliśmy się jak zakładać własną firmę. Wtedy też usłyszałem po raz pierwszy o ekonomii społecznej. W związku z tym, że nasze poglądy były bardzo prospołeczne, idea spółdzielczości społecznej stała się nam bardzo bliska.
- Dlaczego ekonomia społeczna stała się tak ci bliska?
- Ekonomia społeczna jest szansą, aby osoby wykluczone społecznie, czyli takie które są długotrwale bezrobotne i niepełnosprawne, mogły kształtować na nowo swoje życie. Czasem dla takich osób spore osiągnięcie to ponowne wyście do ludzi i zaangażowanie się w życie społeczne. Posłużę się zasłyszanym przykładem: jesteśmy na zasłużonym urlopie przez dwa tygodnie, przypomnijmy sobie, jak ciężko jest nam wrócić do pracy, do pewnego rytmu. My pomagamy ludziom którzy na takim „urlopie” byli kilka, a nawet kilkanaście lat. Niektórych wprowadzamy na rynek pracy po raz pierwszy.
- Jak do waszych działań odnosiły się ówczesne władze miasta czy powiatu?
- Staraliśmy się dogadywać z władzami, ale też brać czynny udział w polityce samorządowej. W pewnym momencie Adam Łakomiec został radnym. Chcieliśmy mieć realny wpływ na to, co działo się w mieście. Na początku byliśmy śmiesznie wyglądającymi, młodymi ludźmi noszącymi dredy i dziwne ubrania. Później to się zmieniało. Dojrzewaliśmy, staraliśmy się być zauważani w mieście, żeby nasz głos, nasze potrzeby były ważne dla tych, co nami rządzą. Kiedyś założyliśmy grupę teatralną, która nazywała się „Pracownia Wpływania na Rzeczywistość”. Ta nazwa doskonale wyrażała nasze potrzeby. Chcieliśmy, żeby mocno było nas słychać.
- Jak z organizatorów happeningów staliście się przedsiębiorcami?
- Pod koniec lat dziewięćdziesiątych zorganizowaliśmy, jako stowarzyszenie „Dialog” duży, ogólnopolski festiwal „Strefa Bez Granic”. Do Bartoszyc przyjechali: Piżama Porno, Paktofonika, Apatia, Dezerter. Festiwal okazał się finansowa klapą. Zastanawialiśmy się, co robić dalej. Na Festiwalu Kultury Alternatywnej w Bartoszycach zobaczyliśmy grupę tancerzy ognia z Wrocławia. Postanowiliśmy zatem założyć taką grupę w Bartoszycach. Rozwinęła się do tego stopnia, że zaczęliśmy na tym zarabiać pieniądze. Grupa dobrze funkcjonowała przez kilka lat. Robiliśmy sporo rzeczy, którymi interesowali się ludzie z całej Polski. Wówczas, jak wspomniałem wcześniej, przyjechali do nas ludzie z Fundacji Inicjatyw Społeczno-Ekonomicznych. Uczyli nas przedsiębiorczości i jak zakładać własną firmę. Wtedy też usłyszałem po raz pierwszy o ekonomii społecznej. W związku z tym, że nasze poglądy były bardzo prospołeczne, idea spółdzielczości społecznej stała się nam bardzo bliska i w 2012 roku po 10 latach działalności w mniej lub bardziej formalnych grupach kulturalno-społecznych założyliśmy spółdzielnię socjalną „Dobra Ekonomia”. Powstała agencja reklamowa, którą prowadził Kamil Kwapiński, budowaliśmy nawet jurty mongolskie. Wszystkie te projekty były bardziej lub mniej trafione. Dalej funkcjonowała grupa tancerzy z ogniem „Salamandra”, która była okrętem flagowym naszej działalności. Mieliśmy mnóstwo zleceń i zaproszeń. Jeździliśmy z pokazami po całej Polsce, a później i Europie. Tańczyliśmy we Francji w ambasadzie polskiej w Paryżu, we Włoszech, w Kaliningradzie. Grupa funkcjonuje do dziś.
- Dziś trudno młodzież namówić do aktywności i działania. Internet powoduje, ze trudno ich oderwać od ekranu komputera. Jaki miałeś i masz na to patent?
- Do nas garnie się młodzież, która ma coś do załatwienia. Często mająca nieciekawą sytuację rodzinną. Bywają mocno pokiereszowani przez życie. Wielu niestety przegrało wojnę ze swoimi nałogami i już ich nie ma lub niedługo ich nie będzie. Tacy ludzie zawsze szukają, pewnego rodzaju wypełnienia. Dla nich bycie w grupie jest czymś bardzo ważnym. Grupa często dawała im to, czego nie dała rodzina, szkoła czy znajomi z osiedla. To nas bardzo łączyło i łączy do tej pory. Myślę, ze praca z takimi ludźmi to kwintesencja działania ekonomii społecznej.
- Teraz zajmujesz się pokazami pieczenia chleba, skąd pomysł na takie działania?
- Mam coś takiego, że budzę się w nocy i wiem. I właśnie tak było z pieczeniem chleba. Obudziłem się pewniej nocy i myślę sobie tak: potrafię mówić do ludzi. W czasach, gdy działałem w teatrze ognia przeprowadzałem ludzi po rozżarzonych węglach, czyli ludzie mi ufają. Przeprowadzenie dwudziestu prezesów po rozżarzonych węglach wymaga umiejętności przekonywania. Mam w sobie sporą pewność siebie. Dodatkowo mam fach piekarski w ręku, a przecież chyba każdy człowiek ma chęć upieczenia własnego bochenka chleba. Dlatego wymyśliłem, że będziemy robić pokazy pieczenia chleba. Byłem przekonany, że projekt w ramach spółdzielni socjalnej może wypalić. Nie wiedziałem do końca jak, ale byłem przekonany, że to chwyci. Miałem bazę klientów, którzy zapraszali nas na pokazy tańca z ogniem. Wymyśliłem scenariusz, zrobiłem oferty i wysłałem je „w świat”. Bardzo szybko zaczęły przychodzić pierwsze zlecenia. To było wiosną. Pierwsze pokazy miały się odbyć latem, dlatego miałem czas na zakup mobilnego pieca do pieczenia chleba. Gaża z pierwszego zlecenia wystarczyło na opłacenie sporej części ceny pieca. Później zaproponowała nam współprace duża agencja eventowa ze Śląska. Pod jej skrzydłami działaliśmy dwa lata, rozwinęliśmy się, a teraz działamy na własna rękę. Rozwijaliśmy się, poszerzaliśmy ofertę, stąd też mogliśmy zwiększać stawki za jakie pracujemy.
- Jak wyglądają wasze pokazy pieczenia chleba?
- Przede wszystkim nie sprzedajemy chleba. Dla nas chleb ma szerszy wymiar. Nasze pokazy wyglądają w ten sposób, że przyjeżdżamy na umówione miejsce czyli zwykle na imprezę miejską, gminną, a nawet telewizyjną, bo braliśmy udział w imprezach Roberta Makłowicza. Rozstawiamy mobilną piekarnię, która zajmuje 50 metrów kwadratowych. Organizujemy przestrzeń tak, aby każdy chętny mógł upiec swój chleb. Wokół naszego stoiska pachnie chlebem, najczęściej gromadzi się mnóstwo ludzi. Przeprowadzamy ich przez każdy etap wypieku. Omawiamy właściwości chleba, jakie ma wartości odżywcze, mikroelementy i witaminy. Każdy doprawia chleb według swojego uznania, opisuje go i po skończonym wypieku każdy może swój bochenek zabrać do domu.
- Jakie emocje towarzyszą ludziom przy wypieku chleba?
- Udział w warsztatach chlebowych dla wielu ludzi jest powrotem do czasów dzieciństwa. Ludzie wspominają codzienne spacery do małej piekarni, bo przecież prawie każdego rodzice rano wysyłali po chleb. Wspominają smak odgryzanej podczas powrotu piętki. Pojawiają się wspominania babć, które na wsi piekły chleb. Często dowiaduje się o nieznanych dla mnie sposobach robienia zakwasu czy wypieku chleba. To są historie życia. Podczas wyrobu ciasta ludzie są skupieni, nie ma rozgardiaszu. Największe emocje pojawiają się podczas wyjmowania własnego chleba z pieca. Potem uczestnicy warsztatów umieszczają zdjęcia swoich wypieków w mediach społecznościowych. Uczestnictwo w naszych warsztatach wywołuje mnóstwo pozytywnych emocji. I za rok ci sami ludzie z chęcią przychodzą znowu na nasze pokazy. Czasami pytam się czy robili chleb w domu przez ten czas, jednak 80 procent ludzi, mimo obietnic, tego nie robi.
- Projekt rozwija się, niebawem będziecie piekli chleb w więzieniu…
- Idea jest taka, aby dawne więzienie w Bartoszycach pachniało czarnym chlebem i czarna kawą. Szukaliśmy miejsca na centrum integracji społecznej, w którym odbywałyby się szkolenia dla potrzebujących. Miał to być zbiór pracowni, między innymi, piekarniczej. Odwiedziliśmy naszych samorządowców. Dostaliśmy kilka propozycji. Najciekawsza padła od ówczesnego starosty Wojciecha Prokockiego. Powiedział, że w Bartoszycach likwidują areszt śledczy i będzie można zająć ten budynek z działalnością przeznaczoną na cele społeczne. Zrobiliśmy koncepcję funkcjonalną. Przedstawiliśmy ją wojewodzie, bo w jego gestii był ten budynek. Był to rok wyborczy, co spowodowało przeciągnięcie się tematu. Nie ukrywam, że mocno nas zaskoczyła i zmęczyła ta sytuacja, więc na jakiś czas odpuściliśmy. Po roku od tych wydarzeń, zadzwonił do mnie nowy starosta bartoszycki, Zbigniew Nadolny. Chciał, żebym poznał pana Józefa Kwakszysa, piekarza z wieloletnim stażem. Pan Józef zaczął z nami współpracę, bo każdy fachowiec jest na wagę złota. Powiedziałem mu o swoich planach na utworzenie piekarni w Bartoszycach. Początkowo była mowa o tym, że będziemy piekli chleb w kawiarni „Młynek”, którą prowadzimy w formie przedsiębiorstwa społecznego. Gdy okazało się, że to nie jest dobre miejsce, szukaliśmy w Bartoszycach i okolicach innych lokalizacji. W tym czasie przypadkowo spotkałem Katarzynę Basak, naczelnik Wydziału Pozyskiwania Środków Zewnętrznych, Inwestycji i Strategii w Starostwie Powiatowym w Bartoszycach, opowiedziałem jej o naszym problemie. Zaproponowała, żebyśmy powrócili do pomysłu piekarni w więzieniu. Okazało się też, że sporo osób niepełnosprawnych w Bartoszycach potrzebuje centrum integracji społecznej. Powtórzyliśmy procedury. Tym razem wojewoda dał nam zielone światło i 22 sierpnia podpisaliśmy umowę na adaptację kuchni aresztu na piekarnię. Uzyskaliśmy wsparcie finansowe z Ośrodka Wsparcia Ekonomii Społecznej w Olsztynie oraz z Powiatowego Centrum Pomocy Rodzinie w Bartoszycach. Mnóstwo osób nas wspierało, pomagali wybrać sprzęt tak, żeby był odpowiedniej jakości i ceny. Obecnie jesteśmy na etapie organizowania całej przestrzeni.
- Jak będzie wyglądała więzienna piekarnia? Jak będzie zorganizowana?
- Chciałbym, żeby była zorganizowana w sposób, jak najbardziej rzemieślniczy. Nasz chleb będzie ekologiczny i długodojrzewąjący, na zakwasie, bez drożdży. Niekoniecznie ze współczesnej pszenicy, ale z pierwotnych zbóż czyli płaskurki, samopszy, krzycy. Chcemy dawać ludziom to, co jest najlepsze z chleba. Ze znajomymi piekarzami z całej Polski opracujemy receptury chleba, które będą zdrowe i smaczne. Chleb będzie sprzedawany w „Młynku”. Będziemy zapraszać gości na wizyty studyjne organizacje po to, by prezentować dobre praktyki ekonomii społecznej. Planujemy organizować warsztaty pieczenia chleba dla chętnych. Mam jeszcze pomysł na to, żeby przyjeżdżali do nas najlepsi piekarze z całej Polski. Będziemy z nimi nagrywać podcasty i filmy na YouTube, gdzie w cyklu, który będzie się nazywał „Polska schlebia” będą prezentowali swoje receptury. Chodzi mi o to, żeby Bartoszyce z więzienną piekarnią przyciągały turystów z całej Polski. Budynek więzienia z biegiem czasu będzie uzyskiwał nowe funkcje. W spółdzielniach socjalnych nie ma dywidend. Wszystko, co jest zarobione, jest reinwestowane. Jest taka umowa między nami a powiatem i wojewodą, że zysk z działalności piekarni będziemy inwestować w budynek aresztu. Będziemy adaptować kolejne części tego budynku na nowe funkcje społeczne. Przedsiębiorstwo społeczne, które prowadzi piekarnie w byłej kuchni więziennej wypracuje zysk na to, żeby kolejne przedsiębiorstwo społeczne zaadaptowało kolejne pomieszczenia i prowadziło hostel, następne będzie prowadziło restaurację. Być może postanie kolejne przedsiębiorstwo społeczne, które będzie zajmować się remontami. Wszystkie te podmioty będą wspólnie działać jako konsorcjum społeczne. Wszystko to spowoduje, że ten ogromny budynek zostanie zagospodarowany i będzie wizytówką naszego miasta. Mam nadzieję, że powstanie miejsce w którym będzie pachniało chlebem, dobra kawą, będą odbywały się koncerty oraz oferowało wiele innych usług. Chcę jednak, żeby te wszystkie działania miały wymiar społeczny. Okazuje się, że Bartoszyce ekonomią społeczną stoją. Działamy tu my jako „Dobra Ekonomia”, jest jeszcze NORA i klub „Wiraż”. Przyjeżdżają tu ludzi zainteresowani tematem z całej Polski. Chcą zobaczyć dobre praktyki, dlatego rano piją kawę w naszym „Młynku”, po południu idą na zajęcia do NORY, a wieczorem idą do pubu „Wiraż”.
- W naszej rozmowie kilka razy przewinęła się nazwa kawiarni „Młynek”. Jaka jest jego historia?
- Wcześniej była to sieć kawiarni założonych przez przedsiębiorców z Warszawy. Miały ciekawy wystój wnętrz i ofertę, jednak coś nie zagrało na poziomie organizacyjnym. Spotkaliśmy się z właścicielami i po dość twardych negocjacjach doszliśmy do porozumienia i kawiarnia przeszła pod nasze skrzydła. Postaraliśmy się o pożyczkę z Towarzystwa Inwestycji Społeczno-Ekonomicznych. To jest taka środkowoeuropejska grupa bankowa, która wspiera przedsiębiorstwa społeczne. Udziela kredytów na bardzo korzystnych warunkach. W ekonomii społecznej najważniejsi są ludzie, dlatego zależało nam na tym, żeby pracująca do tej pory ekipa dalej tu działała, tylko na zasadach spółdzielni socjalnej. I tak się stało. Paradoksalnie najłatwiej było załatwić pieniądze, bo później okazało się, że najtrudniej jest osiągnąć porozumienie między właścicielami galerii handlowej, zadłużoną spółką i „dziwnym” dla wielu tworem jakim jest spółdzielnia socjalna. Po kilku miesiącach udało się to osiągnąć. Mamy pięcioosobowy zespół. Na brak klientów nie narzekamy. Przychody wzrosły o 25-30 procent. Wszytko idzie do przodu, pożyczka TISE się spłaca. Myślę, że za jakiś czas „Młynek” będzie oferował dobrej jakości chleb.
Tomasz Miroński
Fot. Archiwum Artura Ziemackiego