Czcionka:
Kontrast:
W moim życiu byłem człowiekiem zajętym
data dodania: 23.01.2020
W moim życiu byłem człowiekiem zajętym

Klezmerzy, muzykanci, grajkowie. To oni zainspirowali Bogdana Pniewskiego, emerytowanego dyrektora szkoły i nauczyciela, do napisania książki "Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów”. To jednak nie tylko muzyka, ale sentymentalna podróż do czasów PRL-u.

- Bohater książki „Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów” dużo gra na akordeonie. Ma z panem wiele wspólnego?
- Tak. Uczyłem się gry nie tylko na akordeonie, ale również na skrzypcach, trąbce. Z kolei w przypadku gitary jestem samoukiem. Później, kiedy pojawiły się keyboardy, też na nich grałem. Mogłem się w tym odnaleźć, bo w szkole muzycznej obok standardowego instrumentu był też ten drugi – pianino. Grałem też na bębnach. I przez czternaście lat, proszę pani, byłem zawodowym perkusistą.

 - Wtedy więc drzwi do kariery estradowej były otwarte. Dlaczego nie skorzystał pan z okazji?
- Byłem żonatym facetem. Miałem rodzinę. Wybrałem pracę w oświacie, żeby mieć możliwość szybszego przejścia na emeryturę. Awansowałem, byłem dyrektorem szkół gminnych.

- Jednak, podobnie jak bohaterowie pana książki, postanowił pan być również muzykantem.
- Proszę nie ograniczać mnie tylko do muzykanta weselnego (śmiech). W życiu zagrałem tylko na 543 weselach. Przez 44 lata. Skończyłem w 2014 roku, z powodu zdenerwowania. Pewnego dnia podeszło do mnie kilku wyrostków, którzy chcieli, bym zagrał disco polo. Odmówiłem, bo tego gatunku nie lubię. Moim zdaniem to bardzo prymitywna muzyka.  Wtedy stwierdziłem, że widocznie to wszystko już nie dla mnie. U mnie był Cohen,  muzyka poważna, ludowa, czyli taka, która miała estetykę, styl.

- Kapela była też  stylowa, w większości złożona z pedagogów.
- Kiedy ją założyłem, było nas czterech nauczycieli. To była kapela nauczycielska. Potem stopniowo skład zmieniał się. Było na więc trzech, dwóch, bo przecież można było zrezygnować z bębnów, bo mieliśmy keyboard. W końcu zacząłem grać sam. Występowałem w czasie sympozjów, wieczorków tanecznych, imprezach księgowych, aktorów. Jako tzw. suport przed Tadeuszem Drozdą, Wiesławem Gołasem. Ludzie wchodzili na salę, a myśmy już grali. Instrumentalnie, czasem coś się zaśpiewało. To były porządne kapele, gdzie muzycy w większości byli z wyższym wykształceniem.

- Nie było więc odwrotu. Muzyka musiała zostać.
- Muzykantem zostałem mając 18 lat. To moje granie zaczęło się już w szkole. Wszystko przez to, że w małej wioseczce pod Elblągiem, gdzie się wychowywałem, zawsze w soboty odbywały się potańcówki. Ciągnęło mnie tam, choć szczeniaki, czyli chłopaki poniżej 20 lat, byli wyganiani. A mnie ciekawiło, jak to tam jest. Zawsze udało mi się podkraść i posłuchać, jak grali ci muzykanci. Akordeon, trąbka, bęben. Czasem przyjeżdżała orkiestra wojskowa. Kiedy więc ojciec  wygrał w grze w karty akordeon, to po dwóch tygodniach przyjechał gość, wziął mnie na rower i grałem na wspomnianych potańcówkach właśnie. Pamiętam, że ojciec zarabiał wtedy tysiąc złotych, a ja przyniosłem do domu 500 złotych. Z pierwszego grania. Matka zaczęła płakać, a potem kazali mi się grania uczyć. Potem, za radą siostry, która była nauczycielką w Elblągu, poszedłem do liceum pedagogicznego.

- Ale wciąż kształcił się pan muzycznie.
- Tak, bo mi się w końcu ten akordeon znudził. Wybrałem trąbkę. W liceum mieliśmy też śpiew i grę na instrumencie. Uczono nas nut i solfeżu. Tak szybko się uczyłem, że w pierwszej klasie przeniesiono mnie do drugiej. Uczyliśmy się historii muzyki, gry, rytmiki. To były lata 60., gdzie dano nam pozorne poczucie wolności. W radiu zasłuchiwano się w audycji „Popołudnie z młodością”. Królowały zespoły: Niebiesko-Czarni, Czerwone Gitary, Trubadurzy. Śpiewali już nie tak jak Maria Koterbska czy pan Mieczysław Fogg, Barbara Rylska. Więc myśmy tego słuchali i uczyliśmy się grać. Raz byłem gitarzystą, innym akordeonistą. W zależności, co było pod ręką.

- Umiejętności muzyczne okazały się przydatne?
- Kiedy w końcu poszedłem do pracy jako nauczyciel, moja pierwsza pensja wyniosła tysiąc złotych. A moi koledzy, którzy pracowali w stoczni, a mieli wykształcenie zawodowe, mieli cztery tysiące złotych. Zespół założyliśmy z moimi kolegami właśnie po to, by zarobić więcej niż te tysiąc złotych. Pomógł związek zawodowy, nauczycielski, który kupił nam instrumenty. Graliśmy więc na początku na choinkach szkolnych. Później nasz inspektor powiedział – „a grajcie sobie też w innych miejscach”. I tak gromadziliśmy nie tylko repertuar, ale również sprzęt.

-  Wasz repertuar rozszerzył się również o ten, który sprawdzał się w trakcie wesel. W pana książce „Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów” opisuje pan, że alkohol lał się strumieniami.
- Tak, jak wspomniałem wcześniej, zagrałem 543 wesela. Grałem w różnych miejscach, ale może na dwóch weselach dwa razy doszło do bójki. Muszę jednak zastrzec, że moje wesela były bardzo porządne. Może czasem doszło do przepychanek, ale trwały one bardzo krótko. Pamiętam jedno wesele z Kujaw. Był wtedy taki zwyczaj, że nawet jeśli od kościoła dzieliło weselników sto metrów, trzeba było podjechać samochodem. Na wesele nie można było pójść pieszo. Ważne było, żeby się pokazać.

- Jaki repertuar królował?
- Wtedy pełno było wspaniałych przebojów. Na czasie był Demis Roussos, Mireille Mathieu i wielu innych. Koledzy też chcieli to śpiewać. Powiedziałem, że zapiszę im tekst tych utworów fonetycznie. Nie chcieli. Zażyczyli sobie, żeby przeboje, owszem były zagraniczne, ale słowa polskie. Nie było Internetu, więc sam zacząłem pisać teksty. Tak, żeby rymowało się, a akcenty były we właściwym miejscu. W efekcie ludzie wychodzący z dansingu wyśpiewywali później przeboje, ale w mojej interpretacji. Tak zostałem tekściarzem. Wkrótce pisałem nie tylko teksty utworów, ale i przemówienia. A to naczelnikowi z gminy, a to jeszcze kogoś innego. A, i jeszcze pisałem humoreski, które ukazywały się w „Szpilkach”. Wszystko dzięki temu, że poznałem Jonasza Koftę, który przyjeżdżał w moje strony na wypoczynek. Trochę mu zaprezentowałem, co robię, a Kofta powiedział: „to napisz coś do nas”. Redaktorem naczelnym „Szpilek” był wówczas Teodor Toeplitz. No to napisałem. Wszystkie dotyczyły grania.

- Pisał pan do „Szpilek”, grał w swojej kapeli weselnej, ale jednocześnie był też dyrektorem szkoły. Jak tam przyjmowano pana aktywność?
- Nie było na mnie żadnych skarg. Poza tym, grałem sylwestrowe bale w naszej szkole, zupełnie za darmo. Do tego choinki w naszej szkole, ale też chłopaki z kapeli brali mnie później do swoich placówek, bo przecież wszyscy byliśmy nauczycielami. Pracy nie zarywałem. W szkole byłem za dnia, a występy były nocami. Dodatkowo jeszcze wciąż się kształciłem. Skończyłem kolejne kierunki, m.in. na studiach podyplomowych. Potem był jeszcze dodatkowy fakultet – wychowanie muzyczne. Dzięki niemu założyłem orkiestrę szkolną. Też nas zapraszano. A to na otwarcie mistrzostw Polski w judo, gdzie graliśmy m.in. hymn państwowy i „Odę do radości”. Byłem człowiekiem rozrywanym. Wracało się z wesela o dziewiątej rano i trzeba było zagrać na meczu w siatkówkę Polska- Finlandia? Czemu nie? Grało się. Takie to było moje życie. Było pięknie, a pieniądze zawsze były potrzebne.

- Nigdy pan nie żałował więc, że został pan muzykantem.
- Oczywiście, dzięki temu przeżyłem. W książce „Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów” znalazło się wiele historii zainspirowanych m.in. moim dzieciństwem i późniejszą grą. Trochę też opisuję tło polityczne i obyczajowe czasów, w których grywaliśmy. Są też kobiety. To m.in. Bożenka, która zdradza męża, Jolka, która góruje nad wszystkimi talentem. Opisuje ich historię, ale jednocześnie też pokazuję, w jaki sposób rośnie rola kobiety we współczesnej Polsce, która staje się ładniejszym krajem.

- Dlaczego więc czekał pan tak długo i książkę wydał na emeryturze?
- Powód? Cały czas pisałem, ale na zlecenie innych osób. Byłem człowiekiem zajętym.

 

Bogdan Pniewski – emerytowany polonista, przez wiele lat dyrektor szkół gminnych pod Elblągiem. Jednocześnie przez wiele lat prowadził zespół muzyczny, który występował m.in. na weselach. Już na emeryturze wydał swoją debiutancką powieść – „Nóż w plecy, czyli wspomnienia muzykantów”, która ukazała się w wydawnictwie Novae Res. Bogdan Pniewski postanowił pochylić się nad pogardzanym przez niektórych, przez innych podziwianym zawodem muzykantów weselnych. W powieści słodko-gorzkie znalazły się opowieści oparte na prawdziwych ludzkich historiach, nierzadko dalekich od beztroskiej atmosfery ludowej zabawy.

 

Katarzyna Janków - Mazurkiewicz

Fot. archiwum prywatne