Garncarstwo, plecionkarstwo, malarstwo. Tworzą w różnych dziedzinach, ale łączy ich miejsce zamieszkania – gmina Węgorzewo. Dwójka z nich jest też członkami Stowarzyszenia Twórców Ludowych w Węgorzewie.
Odtwarzają tradycyjne metody wytwarzania ceramiki, edukują i zachęcają do poznawania historii garncarstwa. W pracowni Garncarnia, tuż obok Węgorzewa, w Kamionku Wielkim, powstaje nowa współczesna opowieść o tym ciekawym rzemiośle, ale mocno osadzona w przeszłości.
- Co jest w garncarstwie najtrudniejsze? To prawdopodobnie znalezienie odpowiedniej gliny, bo to ma wpływ na wszystkie późniejsze efekty pracy – opowiada Paweł Szymański.
Z wykształcenia jest leśnikiem, miał być cieślą, ale od wielu lat jest propagatorem wiedzy
o garncarstwie. Pierwszy kurs rzemiosła skończył w Muzeum Kultury Ludowej w Węgorzewie. Potem dzięki pracy w muzeum wyjechał na Litwę, na międzynarodowe sympozjum garncarskie. Tam poznał mistrza, tzw. czarnego ceramika, który zajmował się tradycyjnymi technikami. Stanisław Averke przekazał mu swoją bogatą wiedzę, nie zdradzając jednak receptur i gotowych rozwiązań, a inspirując do własnych poszukiwań. Kiedy wrócił, wiedział, że od tego momentu w jego życiu rządzi garncarstwo i glina, w której, jak twierdzi, jest magia. One też połączyły go z Martą Florkowską, która przed laty wzięła udział w jego warsztatach, a ostatecznie została w Kamionku Wielkim. Dziś ich Garncarnia jest wyjątkowym punktem na mazurskiej mapie twórców. Oni sami od początku wiedzieli, że będą nietypową pracownią. Ich domeną jest edukacja.
Garncarstwo
- Mamy różny styl pracy, bardzo zindywidualizowany. Poza tym w obszarze garncarstwa działamy dość niestandardowo, z tego względu, że pracujemy w wielu dziedzinach. To nie jest rzemiosło typowo produkcyjne, które funkcjonowało za czasów Cepelii czy wcześniej w garncarstwie np. osadzonym w cechu - tłumaczy Paweł Szymański. - Dodatkowo Marta pracuje więcej z ludźmi, ja więcej w glinie. Łączy nas wciąż ta sama dziedzina - garncarstwo, choć zupełnie inaczej jest wykorzystywane przez Martę, a inaczej przeze mnie. Jednak jest to moim zdaniem najbardziej fascynujący sposób funkcjonowania, gdzie własne poszukiwania wiedzy łączy się ze spotkaniem z ludźmi.
Poszukiwania wiedzy o rzemiośle sprawiły, że Paweł Szymański zaczął również sam tworzyć narzędzia potrzebne mu do pracy. Tak powstawały kolejne piece garncarskie, w których wypalane były naczynia. W naturalny sposób pojawiła się współpraca z archeologami, instytucjami kulturalnymi, muzeami.
Dziś wiedzę popularyzują w trakcie wykładów na uczelniach, ale przede wszystkim w czasie swoich warsztatów, także tych wyjazdowych. Tematem jednych z ostatnich była na przykład unikatowa technika garncarska, tzw. wałeczkowo-ślizgowa lub taśmowa, którą stosowano w Studzianym Lesie na Sejneńszczyźnie do końca lat 40. XX wieku. Wgłębianie się w historię jest dla nich przyjemnością, którą chcą dzielić się z innymi. Walczą ze stereotypami na temat ludzi zajmującymi się garncarstwem i nikłą wiedzą na ten temat. Mają też kolejne, ambitne plany na przyszłość, które napiszą nową historię garncarstwa na Mazurach.
Wiklina z charakterem
Wiklina to naturalny, ekologiczny materiał, którego ponadczasowy charakter docenia wielu twórców. Wśród nich jest Roman Guzek, który plecionkarstwem zajmuje się od ponad dwudziestu lat, ocalając tę starą dziedzinę rękodzieła artystycznego od zapomnienia. Kiedyś wiklinowy koszyk był obowiązkowym wyposażeniem każdego domu. Dziś znów wraca do łask, bo tradycyjne wyroby rękodzielnicze nie są sztampowe i każdy egzemplarz jest unikalny.
- Można powiedzieć, że dziś w Stowarzyszeniu Twórców Ludowych w Węgorzewie jestem ostatnim Mohikaninem, bo więcej zrzeszonych osób, zajmujących się plecionkarstwem, jest w mazowieckim. U nas jestem jednym z nielicznych – zapewnia Roman Guzek. – Na przykład w Lesznie jest rodzina, która wikliną zajmuje się od pokoleń. Co więcej, uprawiają wiklinę na 160 hektarach. Dodam też, że z plecionkarstwa słyną kobiety, co można prześledzić na podstawie historii. Mężczyzn jest i było niewielu.
Wiklina, z której tworzy Roman Guzek, pochodzi m.in. z Mazur. Jest na wskroś naturalna i ma prawdziwie mazurski charakter.
- Plecionkarstwo musi być pasją. Ja nie wyplatam rzemieślniczo, w moim przypadku to rękodzieło artystyczne – podkreśla Roman Guzek. – Nie używam żadnych form, więc u mnie nie ma dwóch jednakowych koszyków.
Sam trudnej sztuki wyplatania tradycyjnych wyrobów użytkowych przejął od swojego dziadka. I choć lubi tradycyjną wiklinę, na potrzeby współczesnego odbiorcy tradycję łączy z nowoczesnością. To, jak wyplata się kosze, pokazuje w trakcie warsztatów i specjalnych pokazów.
- Czasem muszę wracać do Warszawy, ale najlepiej czuję się w Brzozowie. Tutaj jestem jak wolny ptak – zapewnia Roman Guzek. – W plecionkarstwie można się zatracić. Zimą siadam do wyplatania popołudniami, a zdarza się, że zapominam o wszystkim i kończę o trzeciej nad ranem. Ale jaką mam satysfakcję, kiedy udaje mi się stworzyć kolejny kosz, inny niż wszystkie dotąd.
Jego twórczość jest rozpoznawalna nie tylko w okolicach Węgorzewa. A on sam, jak powiedział w jednym z wywiadów: „ma to szczęście, że żyje z miodu i z koszy”.
Idylliczne obrazki z Mazur
Ocalają od zapomnienia, w twórczości wykorzystują stare przedmioty czy drewniane elementy. Droga do życia ze sztuką była kręta i wyboista, ale dziś za to możemy podziwiać prace, w których mazurska natura jest główną inspiracją.
- Na pewno przyroda i otoczenie mają ogromny wpływ na naszą twórczość, na pojawiające się pomysły – ocenia Magdalena Biedrzycka, która razem z mężem Dariuszem zajmuje się rękodziełem i uczestniczy w jarmarkach, gdzie obydwoje wystawiają swoje dzieła razem z artystami z warmińsko-mazurskiego Stowarzyszenia Twórców Ludowych, choć nie są jego członkami.
Ich znakiem rozpoznawczym są m.in. obrazy, które powstawały na starych, mazurskich deskach czy przy wykorzystaniu ram okiennych. Idylliczne obrazki mazurskich pejzaży, które charakteryzują się soczystą kolorystyką.
- Dziś coraz częściej malujemy z mężem na płótnach, ale nasze prace powstawały też na starych deskach. Kiedy dowiadywaliśmy się, że piękne, stuletnie okno ma być porąbane i służyć jako rozpałka, nie było w nas na to zgody. I ratowaliśmy tyle przedmiotów, ile zdołaliśmy. W twórczości wykorzystywaliśmy wszystko, co niesie jakąś historię – wspomina pani Magdalena.
Po różnych życiowych perturbacjach odnaleźli swoją pasję, która stała się zawodem. Zaczynali od gastronomii. Ten biznes był jednak źródłem ciągłych kłopotów. Ostatecznie stwierdzili więc, że jeśli chcą zachować zdrowie, muszą zrezygnować. Kiedy szukali nowej ścieżki życiowej, mąż pani Magdy zauważył, że w muzeum w Węgorzewie organizowany jest kurs ceramiki.
- By nie zwariować i zachować siłę oraz zdrowie, zapisaliśmy się na ten kurs – opowiada pani Magdalena.
- Okazało się, że wtedy, kiedy zaczynaliśmy tworzyć biżuterię, była to kompletna nisza. Nasze prace zaczęły cieszyć się ogromną popularnością, zamówienia spływały m.in. z Warszawy.
Kierunek ich twórczości wyznaczają momenty przełomowe życia. Kiedy pan Dariusz dostał udaru, lekarz zalecił rehabilitację – malowanie. W ten sposób zaczęły powstawać obrazy. Pani Magdalena tworzyła portrety aniołów, potem pojawiały się kolejne tematy. Dziś są to również przedstawienia małych miasteczek, jezior, polnych kwiatów i kotów. Każde mają w sobie pozytywny ładunek dobrej energii, na przekór przeciwnościom losu. Wszystko to w malowniczej scenerii gminy Węgorzewo, gdzie twórcy i rzemieślnicy znaleźli swoje miejsce na ziemi.
Katarzyna Janków-Mazurkiewicz
Fot. archiwum Garncarni